piątek, 22 maja 2015

VI Nothing visible to fear

Taya uśmiechnęła się wesoło, kiedy spoglądała na swoją przyjaciółkę. Cóż, była chuda jak zawsze i blada jak zawsze. Może w oczach było mniej szaleństwa, niż zwykle (no dobrze, nie było go wcale), ale i tak było lepiej, niż jeszcze niedawno. Wyraźnie zadowolona rozsiadła się wygodnie na szerokiej sofie obitej w czarną skórę i rozejrzała się radośnie po wnętrzu. Była w tak dobrym nastroju, że z trudem powstrzymywała się od odsłonięcia grubych zasłon, które przeszkadzało jasno święcącemu słońcu w przedostaniu się do pomieszczenia. Wiedziała jednak, że Hekate, nawet gdyby była w idealnym nastroju, pogryzłaby ją za ten jakże nierozsądny ruch. Toteż w większości ciemne meble otulał półmrok, co nie wyglądało najprzyjemniej, ale tym razem jakoś specjalnie to Tayi nie przeszkadzało.
— Może usiądziesz? — zaćwierkała radośnie. 
Hekate zmierzyła ją ponurym wzrokiem, po czym wzruszył ramionami, co oznaczało, że wszystko jej jedno. Mimo to nawet nie drgnęła. 
— Wyjaśnisz mi wreszcie, coś ty taka radosna? Zachowujesz się jak naćpana — powiedziała Hekate, nadal podejrzliwie wpatrując się w przyjaciółkę. Tayę najwyraźniej uraziła ta uwaga, bo otworzyła szerzej oczy i rozchyliła nieco usta, jak gdyby chciała zaprotestować. Hekate uśmiechnęła się złośliwie, jednak trwało to dosłownie moment, gdyż po chwili jej twarz znowu przypominała pozbawioną wszelkich emocji maskę.
— Błagam cię, pomóż mi! — zakrzyknęła błagalnie, nagle zwalając się na kolana. Kompletnie zaskoczona Hekate odskoczyła od niej, spoglądając na te jakże dziwną scenę ze zdziwieniem zmieszanym z politowaniem i irytacją.
— Co ty, do diabłów czterech, robisz?! No wstań, nie wygłupiaj się… O co chodzi?
— Musisz gdzieś ze mną pójść!
Coraz bardziej podejrzliwa Hekate usiadła na podłodze po turecku i patrzyła przez chwilę w milczeniu na Tayę, próbując rozgryźć, co też znowu wymyśliła. Nic niestety nie przychodziło jej do głowy, więc czekała, aż Taya wyjaśni, o co mogło jej chodzić.
— Bo widzisz, znajomi zaprosili mnie…
— Jak długo znasz tych znajomych? — przerwała rzeczowym tonem.
— No… jednego od ponad tygodnia, a drugiego od kilku dni… — odpowiedziała cichutko, zupełnie jak dziecko, które ze wstydem przyznawało się do nierozsądnego uczynku.
— Tak myślałam — mruknęła, kiwając z dezaprobatą głową. — No dobra, mów — dodała z ciężkim westchnieniem.
— No. No to oni zaprosili mnie… no, na takie spotkanko… Przyjdą na nie ich najbliżsi przyjaciele i uparli się, że bardzo by chcieli bliżej mnie poznać, zresztą mi też całkiem przyjemnie się z nimi gadało, i… Ale, Hekate, wiesz przecież, że ja tam sama nie pójdę! No i pomyślałam…
— Że z tobą pójdę? — dokończyła z wyraźnie brzmiącą kpiną. — Śmieszne. Nie wiem, czy wiesz, ale ostatnimi czasy bardziej pasuję na stypę, niż na…
— Och, błagam cię! Na pewno będzie tam alkohol! Upijesz się i zapomnisz o wszystkim, a ja przynajmniej nie będę sama…
— TAYA! — wrzasnęła rozdrażniona Hekate, choć nie mogła powtrzymać uśmiechu. — NO SZCZYT TAKTU, GRATULUJĘ!
Onieśmielona Taya wzruszyła lekko ramionami, uśmiechając się przepraszająco.
— Wiesz, że nie jestem w tym najlepsza — mówiła usprawiedliwiająco.
— Ale aż tak?! Ach… co ja się dziwię, znam cię tyle lat…
Rzeczywiście, Taya nie była zbyt taktowna, ale z drugiej strony dobrze znała Hekate i wiedziała, że trzeba bardzo, ale to bardzo wiele, by ją zranić lub rozwścieczyć. A tego typu teksty z całą pewnością nie czyniły wielu szkód. Po prostu wiedziała, że czasami w rozmowach z Hekate najlepiej działała szczerość. Problem Tayi polegał na tym, że nigdy nie wiedziała, kiedy…
— W sumie to masz rację — odezwała się niespodziewanie Hekate, zastanawiając się nad czymś głęboko. — Pójdę tam, o ile faktycznie będzie tam alkohol. Mam ochotę wypić więcej, niż etykieta na to pozwala. Przyda mi się takie przeczyszczenie głowy. 
— Cudnie. Oddam ci swoje trunki.
— Ciekawe jakie? — zapytała rozbawiona. Tayę bardzo ucieszyła ta poprawa nastroju. — Przecież jesteś abstynentką!
— No to komuś ukradnę i ci dam — wyjaśniła.
— Dobra, podoba mi się! — odparła Hekate, uśmiechając się szeroko. — Kiedy to?
— W tę sobotę o dwudziestej. W klubie Pentaphobia, gdziekolwiek to jest…
— Ja wiem, gdzie to jest, więc już ty się niczym nie martw. A teraz zmiataj stąd, zaplanuj so-bie, w co się ubierzesz, jakie buty do tego dobierzesz i inne takie bzdury, a ja tymczasem muszę kogoś odwiedzić.
— Kogo? — spytała zaciekawiona. 
— Nie twój interes. No już, znikaj!

***

Hekate zawsze bardzo lubiła Proscenion. Było dość dużym miastem, ale nie jakoś niesamowicie wielkim, co bardzo jej odpowiadało. Wychowana na wsi zawsze uważała, że w metropolii by się źle czuła: nigdy nie narzekała na swoją małą miejscowość, w której spędziła dzieciństwo. Mało szczęśliwie, ale jednak było i nigdy nie zginie. Różne okoliczności, które złączyły się w najgorszym z możliwych momentów w jej życiu, zagoniły ją właśnie tu, i choć na początku wcale nie było lepiej, po latach była pewna, że dokonała słusznego wyboru. 
Kolejną zaletą było umiejscowienie. Proscenion położone jest w zasadzie na środku niczego. Wokół jest trochę nieużytków, gdzieś trochę dalej otaczało je kilka wiosek, a od południowej strony, niczym mur, miasto chronił ogromny las, z którym w pewnym momencie łączył się naj-większy park w mieście. Hekate czasami wydawało się, że Proscenion zbudowano właśnie dla takich „wyrzutków”, jak ona, których lepiej odseparować od większej społeczności. Idealnie, bo to oznaczało, że mogła trafić na gorszych od siebie, ewentualnie podobnych, ale na pewno nie lepszych. Cudownie.
Nie chciało jej się wierzyć, że tylko ona czuła się nieszczęśliwa. Większość ludzi, którzy czuli się podobnie, uważali, iż znajdują się wokół samych szczęśliwców, co tylko potęgowało ich smutek. Hekate postrzegała to nieco inaczej, a raczej chciała postrzegać: niemal błagalnie rozglądała się dookoła, pragnąc ujrzeć kogoś sprawiającego wrażenie pokonanego przez życie. Może i było to nieco dziwne, ale wśród tak wielu Hekate pragnęła mieć poczucie, że nie jest sama. Z tą pewnością łatwiej cierpiało jej się w swoim domowym zaciszu, tym razem z dala od wszystkich. 
Cóż to za bzdura, myślała często. Jednak cóż zrobić, skoro brzmiało to idiotycznie, ale niezaprzeczalnie była to prawda?
Idąc tak zaludnionymi chodnikami, nie dało się nie poddać tak dziwnym, iście filozoficznym myślom. Lubiła się im poddawać, ale wówczas jej wyobraźnia pędziła nieubłaganie, zaprowadzając ją w nieco ciemniejsze części jej wspomnień. Tego zbytnio nie lubiła; zresztą któż lubił rozpamiętywać wszystko to, co nas zraniło? Niestety sprzeciwić się temu też nie potrafiła. Dlatego tym bardziej cieszyła się, że udaje się na spotkanie z Arminem. U niego nie było miejsca na filozofie, wszystko wydawało się proste i oczywiste.
Okolica, w której mieszkał, nie wyglądała na przyjazną: obskurne budynki oraz absolutny brak jakiejkolwiek roślinności zdawały wrzeszczeć ostrzegawczo: „uciekaj, nim ktoś cię tu pobije!”. Na szczęście nigdy nie spotkało jej tu nic przykrego. W zasadzie to rzadko widziała tu kogokolwiek innego, co zupełnie jej nie przeszkadzało. 
Zatrzymała się przed drzwiami, na których łuszczyła się farba, i zapukała głośno. Po chwili usłyszała jakiś szmer, a następnie otworzył jej Armin. Jego reakcja nieco zaniepokoiła Hekate, mężczyzna bowiem najpierw wybałuszył oczy, w których błysnęło podenerwowanie, a potem chrząknął, przywracając się do porządku.
— Hekate! Jak miło cię widzieć! Właź, właź! — zawołał tak samo entuzjastycznie, jak zawsze, odsuwając się, by ją wpuścić.
Kobieta bacznie rozejrzała się po pomieszczeniu. Było tak samo zagracone jak zawsze, czuła też znajomą mieszankę zapachu tytoniu, kurzu i whisky. Tak więc wszystko było w najlepszym porządku. Skąd jednak to początkowe zdenerwowanie Armina…?
— Dobrze się czujesz? — spytała, przysiadając na nieco zniszczałej już kanapie. — Wyglądasz na nieco spiętego.
Armin zmarszczył brwi, jakby zastanawiał się, cóż też mogła mieć na myśli.
— Naprawdę? — spytał ze zdziwieniem. — Pewnie tylko ci się wydaje. Bo w końcu co mia-łoby mnie zdenerwować? No dziecino…
Po chwili zniknął gdzieś w kuchni, by po paru chwilach wrócić z tym, co zawsze: z herbatą i wątpliwej jakości herbatnikami. Hekate spojrzała na nie z krzywą miną, ale, o dziwo, wyglądały najzwyczajniej w świecie. Chwyciła jeden i, uprzednio dokładnie go oglądając, zjadła go, a na-stępnie popiła herbatą.
— Może chcesz coś mocniejszego? — zaproponował. 
Hekate zastanawiała się chwilę, ale w końcu odmówiła, kilkoma łykami wypijając herbatę cytrynową, którą tak lubiła. Tuż obok przysiadł Armin, w milczeniu na nią patrząc. Wreszcie rozłożył się wygodnie na kanapie i westchnął głośno.
— Ty też czegoś chcesz, czy po prostu przyszłaś odwiedzić biednego starca?
Hekate spojrzała na niego z rozbawieniem. Może i nie był najmłodszy, ale trzymał się na-prawdę dobrze. Był to swoisty paradoks, Armin bowiem naprawdę rzadko wypełzał ze swojej nory. A jednak nie dokuczały mu żadne poważniejsze choroby, rzadko był zaziębiony, jedynie czasami doskwierał mu ból w plecach, ale na to poskarżyć się mogła nawet Hekate mimo swoich dwudziestu pięciu lat. Tak więc chciałaby w jego wieku trzymać się tak dobrze, jak on.
— O tak, jesteś bardzo biedny — zacmokała przesłodzonym głosem. — Potrzebowałam ci-szy i spokoju, a gdzie ją znajdę, jak nie tu?
— Oooch, ostatnio to wcale tak cicho tu nie jest! Przyłażą, wrzeszczą i wyłażą, ot co! — za-wołał z wyrzutem. 
— A co się dzieje? — zapytała nieco zaniepokojona tą informacją. 
Dopiero wtedy Armin zdał sobie sprawę, że nie powinien tego mówić. Zrobił krzywą minę i odwrócił wzrok, zastanawiając się, jakby tu zgrabnie się wykręcić.
— A bo ja wiem? — spytał smętnie. — Przyłażą tu, żeby poużalać się na cały boży świat, a co ja biedny mam do tego? No ale co zrobić. Wlezą, powściekają się na to, na co się tam powściekać mają, no i znikają. 
— Poza tym Voyant… — mruknęła ponuro. — Armin, co będzie, jak oni przyczepią się… — Hekate wzięła głęboki oddech. — Oboje wiemy, że prędzej czy później dorwą się do Fala.
— Na razie nie masz się co martwić. Ludzie Voyanta mają teraz trochę na głowie. A już na pewno ty nie powinnaś się tym interesować!
Hekate spojrzała na niego z oburzeniem.
— Nie powinnam?! Armin, ja…
— Ach! — krzyknął zirytowany. — To są ich problemy! Co to da Attyli, że cię w to wciągnie? Racja, sytuacja nie jest najmilsza, ale im mniej w to jesteś wplątana, jesteś bezpieczniejsza, a Fal spokojniejszy. Więc daj sobie z tym spokój i się za bardzo nie mieszaj, bo tylko szkody narobisz.
Z tymi słowami plan Hekate spalił na panewce, gdyż zamiast poczuć się lepiej, było jej tylko gorzej. Zupełnie nagle zaczęło jej się zdawać, że nosi na plecach jakiś niewyobrażalny ciężar, który zapragnęła jak najszybciej z siebie zdjąć. Zamknęła na moment oczy, pragnąc, by to wszystko teraz zniknęło: Armin, jego dom oraz to całe miasto wraz z nią samą włącznie. Dlaczego to wszystko, co nas usilnie męczy, nie mogło po prostu pewnego dnia wyparować? Dlaczego problemy nie mogły być chorobą? Jakiś czas byłyby uciążliwe, ale w końcu by minęły. Tymczasem wszystko zaczęło się kumulować, nie dając perspektyw na lepsze jutro. I jeszcze Taya wyskoczyła z jakąś imprezą! Ona chce mnie wykończyć, pomyślała ze zmęczeniem.
Tracąc ochotę na rozmowę z Arminem, Hekate wstała, wymruczała jakieś pożegnanie, po czym wyszła z mieszkania. Zamiast jednak pójść dalej, kobieta zatrzymała się przed drzwiami, zadzierając głowę do góry. Wzięła kilka głębokich oddechów i stała tak jakiś czas w bezruchu. Tak było przyjemnie. Po prostu tam stała i patrzyła w niebo. Było tak spokojne, tak piękne. Chmury z leniwą obojętnością płynęły po nim: Hekate przyszło go głowy, że pewnie mają za-mknięte oczy. W półśnie przemierzają swoją drogę, po prostu żyjąc.
Po prostu żyjąc… Jak to łatwo powiedzieć. Jednak jest o wiele trudniej, kiedy cały czas strach zaciska swoje lodowate macki na gardle i sercu. Kiedy nie można w spokoju nabrać powietrza, nie łykając przy okazji paniki paraliżującej całe ciało. Nagle Hekate zachciało się wręcz śmiać — pokłóciła się z Attylą, nadal miała mu za złe bardzo wiele słów, które wypowiedział pochopnie, i uczynków, którymi ją skrzywdził, a jednak oddałaby bardzo wiele, byle tylko mógł być bezpieczny. Albo żeby chociaż Hekate mogła wiedzieć, co się konkretnie działo — wbrew bzdurnym słowom Armina może potrafiłaby mu pomóc? Ale kto to wiedział… 

***

Tevence dokładnie przyglądał się ogromnej sali. Wyglądała naprawdę dość ciekawie: czerwone ściany, wraz z kolumnami poustawianymi tu i ówdzie, wymalowane były sprayami w przeróżne wzory: od tych przedstawiających różne słynne gwiazdy muzyki i filmu, po nuty, litery czy też inne malunki. Po lewej stronie, na podwyższeniu, znajdowały się miejsca siedzące. Ich oparcia były bardzo wysokie, co zapewniało prywatność gościom zajmującym konkretne stoliki. Naprzeciwko wejścia, pod samą ścianą, była scena wraz ze stanowiskiem DJa, a po stronie prawej, trochę bliżej drzwi, stał długi, podświetlany neonami bar. Kawałek dalej wiły się schody prowadzące do pokojów dla VIP-ów, które udostępniano tylko za opłatą oraz wcześniejszą rezerwacją. Tak więc nie był to jakiś wystrzałowy nocny klub, ale na ich małe spotkanko zdecydowanie wystarczyło. W końcu nie przyjdzie więcej niż dwieście osób. No, chyba że Tev o czymś nie wiedział, ale lepiej, żeby wszystko się zgadzało. 
Zerkając w stronę baru, zlustrował spojrzeniem półki z trunkami. Różnokolorowe butelki błyszczały w kolorowym świetle, które wariacko biegało po całym pomieszczeniu. O tak, wszystko było w porządku. W zasadzie nie było żadnej konkretnej okazji, by świętować, jednak Tevence pewnego dnia po prostu stwierdził, że ma ochotę się rozerwać. Oczywiście, mógłby wstąpić do jakiegoś klubu, jednak wówczas zawsze coś byłoby nie tak: muzyka, dobór towarzystwa, atmosfera… Tymczasem tutaj wszystko mógł ustalać sam. Miał wolną rękę. Oraz środki, by czasem tej jego ręki nie cofnięto. Więc, skoro to on był organizatorem, nic nie miało prawa pójść źle.
Był rad, że jego brat entuzjastycznie przyjął wieść o planowanej imprezie. Choć był nieco spokojniejszy i wrażliwszy od niego, w tym, że nie stronili od alkoholu i dobrej zabawy, byli bardzo podobni. Wspólnymi siłami zdołali wszystko zorganizować i teraz, kiedy dzieliły ich tylko dwa dni od zabawy, mogli wyczekiwać jej z niecierpliwością. Poza tym Ethay przyniósł mu bardzo dobre wieści: urocza blondyneczka, którą miał okazję poznać całkiem niedawno, również ma się pojawić! No, może Eth nie powinien spędzić z nią aż tyle czasu — nie chciałby się z bratem bić o dziewczynę — ale grunt, że się pojawi. A dalej zobaczymy, pomyślał ze złośliwym uśmieszkiem. 
W dalszym ciągu rozmyślając nad nadchodzącą imprezą, nawet nie zauważył, że tuż obok stanęło dwóch młodych mężczyzn. I jeden wyglądał dziwniej od drugiego. Ten pierwszy, stojący bliżej Teva, ubrany był w skórzaną kurtkę i spodnie z tego samego materiału oraz ciężkie glany. Na nadgarstkach przywieszone miał pieszczochy, również na szyi dało się jedną dostrzec. Jednak, choć należałoby się tego spodziewać, nie dostrzegł cudownych, długich włosów kaskadami spływających po ramionach. W zasadzie w ogóle ich nie dostrzegł: mężczyzna był kompletnie łysy, a dzięki jego łagodnym rysom i brakiem zarostu twarz wyglądała niemal dziecięco. Nawet w szaro-niebieskich oczach często błyszczały radosne iskierki lub… dezorientacja. Drugi z kolei wyglądał jeszcze cudaczniej. Co prawda ubrania były w miarę normalne, gdyż raczej nie było nic oryginalnego w szarym podkoszulku, na który narzucono kraciastą koszulę, starych, zdartych jeansach i jeszcze starszych trampkach. Jednak fryzura wzbudzała podziw… albo politowanie, gdyż przypominała górskie, zaśnieżone szczyty. Po prostu kilkanaście białych, grubych, acz bardzo krótkich, splątanych ze sobą kosmyków sterczało do góry. Tev jeszcze w życiu nie widział czegoś podobnego. I nie chciał już nigdy więcej ujrzeć.
— No i nad czym ty się tak modlisz? — zapytał Rafael, kiwając głową w stronę sceny, nie-świadomie gładząc przy tym swoje sterczące włosy. — Zastanawiasz się nad wystartowaniem z karierą muzyczną?
— Oni by grali, a Tev by tańczył — zarechotał Rashid. 
Tevence spojrzał na swoich przyjaciół z pretensją, po czym pokiwał z politowaniem głową. Ten duet był nierozłączny, odkąd pamiętał, i odkąd tylko pamiętał, był nienormalny. On już nauczył się z nimi funkcjonować, ale był przekonany, że nie każdy miałby do tej dwójki cierpliwość. 
— A brata gdzie masz? — dopytywał Rafael.
— Gdzieś tam się kręci. Pewnie zaraz przyjdzie.
— Wszyscy ci, o których wiemy? — spytał Rashid, mając na myśli listę gości.
— Plus jeden! — odparł z dumą Tev. — A raczej jedna, bo to dziewczyna. Moja znajoma jeszcze wpadnie. 
Rashid i Rafael wymienili porozumiewawcze spojrzenia, uśmiechając się przy tym złośliwie. Tev natychmiast to dostrzegł, ale nic tym razem nie zrobił. Pomyślał, że cokolwiek tych dwóch bałwanów sobie myślało, kto wie, może mieli rację. A ta myśl bardzo podobała się Tevowi. I to właśnie pod jej wpływem krzyknął niemal rozpaczliwie:
— Ja już chcę sobotę!
— Ciekawe, co się tym razem wydarzy — mruknął Raf tak jakby do siebie. — Ostatni razem Jeremy zrzygał się jak kot, po czy walnął się prawie na środku parkietu. Chyba z trzech kolesi go wynosiło. Wywalili go z klubu, ale co tam, on i tak spał. Ale w sumie to nic dziwnego, tak bywa na imprezach, gorzej tylko, że Jeremy po jakiejś godzinie wstał i zaczął sapać do jakiejś biednej dziewczyny. To była chyba Monica, co…?
— Ta — odparł zniesmaczony Tev, przypominając sobie tę sytuację. — Ja nie wiem, jak on to zrobił, że wstał, ale ubzdurał sobie, że Monica to jakaś tam jego była, czy cholera wie kto, i dał jej po mordzie. Biedna… miała cholerną śliwę pod okiem. Dlatego Jeremy na pewno do nas nie wpadnie.
— I tak pewnie coś ktoś odwali — mruknął tym samym, enigmatycznym tonem.
Filozofowanie Rafaela zaczynało go już drażnić, toteż bez słowa skierował się w stronę baru. O tej porze lokal był niemal pusty, ale jemu do szczęścia wystarczył barman, który już po chwili podawał mu drinka. W końcu jeden z całą pewnością mu nie zaszkodzi. Po chwili po obu jego bokach zasiedli Rafael i Rashid, jednak oni niczego nie zamówili. Cała trójka dość długo milczała, będąc zanurzonym we własnych myślach. Dopiero po paru chwilach Rafael drgnął i uważnie przyjrzał się przyjaciołom. 
— No, to co? Robimy zakłady? Ciekawy jestem, co się wydarzy w sobotę…
— Nic się nie wydarzy — uciął, powoli tracąc cierpliwość. Z drugiej strony faktycznie bał się, że coś mogłoby pójść niezgodnie z jego planem. — To będzie doskonały dzień. I doskonała noc.

***…za kurtyną...***

Kasian miał serdecznie dość tych ciągłych zmian miejsc. O ile fantastyczna podróż miała swoje zalety i powoli zaczynała go ekscytować, nabierając jednocześnie pewności, że Istota go nie skrzywdzi, tak teleportacja za każdym razem była tak gwałtowna, że, kiedy już znajdowali się gdzieś zupełnie indziej, chłopcu brakowało powietrza, dyszał więc ciężko, czasami zwalając się na kolana. Po chwili wstawał i spoglądał spod byka na Istotę, która uśmiechała się beztrosko, wpatrując się gdzieś w dal, jak gdyby radowała się z uciechy, jaką fundowała Kasianowi. 
Tym razem, kiedy tylko chłopak wstał i rozejrzał się dookoła, od razu spostrzegł, że coś jest tu bardzo mocno nie tak. Zmrużył oczy, starając się przyzwyczaić do panującego wewnątrz półmroku i starając się dostrzec choć jeden element, który naprowadziłby go na jakiś trop, niestety po jakimś czasie musiał się poddać.
— Przecież to zwykły teatr! — zawołał wielce zdumiony.
Rzeczywiście, znajdowali się w dużej, ciemnej, pustej sali oświetlonej jedynie kilkoma okrągłymi lampami przymocowanymi do ścian po obu bokach. Kawałek dalej zaczynał się pierwszy rząd siedzeń obitych zamszem, by dalej wspinać się coraz wyżej. Tuż za nimi znajdowała się scena zakryta ciemnoczerwoną kurtyną, lecz kiedy tylko chłopiec na nią spojrzał, ta z cichym szeptem powoli zaczęła się rozsuwać, ukazując zupełnie pustą przestrzeń oraz… ogromy ekran zajmujący całą ścianą naprzeciwko nich, zupełnie taki, jaki spotyka się w kinie. 
— Racja — przyznała spokojnie Istota, lecz Kasianowi zdawało się, że jego głos dobiegał gdzieś z daleka. 
Kiedy chłopak się odwrócił, zobaczył swojego opiekuna rozłożonego nonszalancko na jednym z siedzeń w trzecim rzędzie po prawej stronie. Łokcie opierał na obu oparciach, nogi zaś wywalił do przodu, układając je jedną na drugiej na oparciu siedzenia ustawionego przed nim. Kasian natychmiast do niego podbiegł, nie usiadł jednak, wbijając uważne spojrzenie w Istotę.
— Dlaczego…? — zapytał. — I skąd tu ten wielki ekran?
— Nie sądzisz, że to bez sensu obserwować aktorów na scenie, skoro lepiej ich oglądać w swoim własnym środowisku? Do tego właśnie posłuży nam tren ekran. Siadaj, nie krępuj się! Chcesz jakieś jedzenie? Popcorn, paluszki, jakąś colę? Ja osobiście bym nie polecał. Próbowałem tych przysmaków. — Istota zamlaskała z obrzydzeniem. — Nie polecam.
Kasian dość sztywno usiadł na jednym z miejsc obok, natychmiast odwracając głowę w stronę mentora, czekając, aż ten zabierze głos. Kiedy jednak to nie nastawało, chłopakowi nagle przyszło do głowy pewne pytanie.
— Czy to będzie doskonały dzień? I doskonała noc? — przypominając sobie słowa jednego z bohaterów ich filmu.
Na te słowa Istota wybuchła głośnym, radosnym śmiechem, od którego Kasianowi ciarki przebiegły po plecach.
— Oczywiście, że nie! Czy jeszcze się nie nauczyłeś, że tu nic nie idzie dobrze?