piątek, 6 marca 2015

V There are things in life you just can't forsee

Starszy, łysiejący już powoli mężczyzna podrapał się po swoim orlim nosie, wpatrując się w stolik stojący kilka metrów od fotela, na którym się wygodnie usadowił. Byle jak odrzucony kawałek starej pizzy zdążył już nabrać nieco innych barw, poza tym Garth był pewien, że jeszcze kilka tygodni i zacznie uciekać. Uśmiechnąwszy się pod nosem spojrzał z westchnieniem w lewo, z podziwem i dumą przyglądając się wielkim monitorom, licznym kabelkom i klawiszom. Naukowiec zastanowił się nad swoją głupotą: to „maleństwo” dawało mu tyle możliwości, a jednak używał jej jedynie po to, by dokonać ewentualnych poprawek, nigdy w konkretniejszych celach. Przecież chodziło o pokonanie samej przyszłości i poznanie jej największych tajemnic! A jednak Garth czuł, że czegoś tak wspaniałego powinno się użyć tylko do wyższych, piękniejszych celów, do czegoś, co będzie miało szansę zmienić świat na lepsze. On, sam twórca, miał prawo wykorzystać maszynę jak tylko chciał, a jednak nie pragnął poznać swoich dalszych losów. Z jednej strony nieco obawiał się tego, co mógł zobaczyć, a ponuro podejrzewał, że będzie to samotność oraz tak samo mało ciekawa śmierć. Poza tym, nieco paradoksalnie, wierzył w teraźniejszość. Nie zmieniało to jednak faktu, że był niesamowicie dumny ze swojego dzieła.
Zanurzony w swoich myślach, prychnął z niezadowoleniem, kiedy z zadumy wyrwał go dzwonek do drzwi. Mrucząc coś pod nosem, dźwignął się z fotela, po czym zaczął wspinać się po długich, ciemnych schodach. Kiedy wreszcie wylazł z piwnicy, znalazł się w małym, skromnym, przytulnym domku, w którym spędził większość swojego życia. W dalszym ciągu niezadowolony z niezapowiedzianego gościa z krzywą miną otworzył drzwi. Rozpogodził się znacznie, kiedy tylko ujrzał znajomą szczupłą twarz swojego siostrzeńca. 
— Mógłbyś jakoś uczesać te włosy — powiedział na przywitanie, odsuwając się, by wpuścić młodzieńca. — I je ściąć! Wyglądasz jak czupiradło!
— A ty zrzędzisz, wujku — odparł beztrosko Ethay, szczerząc zęby. Wciąż nie odrywając wzroku od krewnego, przeczesał swoje czarne włosy sięgające ramion, wyjął z kieszeni gumkę i związał z tyłu głowy. Następnie rozejrzał się po doskonale sobie znanym otoczeniu i skierował się do salonu, rozsiadając się na starej, podjedzonej już przez mole, kanapie. 
Garth jeszcze jakiś czas stał przy drzwiach, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie. Przyszło mu do głowy, że nie stworzył czegoś tak cudownego, by się kurzyło. A skoro on nie był zbyt ciekawy swojej przyszłości, mógł przecież pomóc komuś innemu! Naturalnie w grę wchodziły tylko najbliższe mu osoby, a jego siostrzeniec z całą pewnością do nich należał. Ucieszony tą myślą z uśmiechem skierował się w stronę salonu, by obwieścić Ethowi radosną nowinę. Z tym że to wcale nie było takie łatwe…
— Ekhm… — chrząknął nieco niepewnie, przysiadając na skraju fotela. Młody mężczyzna spojrzał na niego pytająco, ale nic nie mówił. — Wiesz, Ethay… wiesz, jak to ze mną jest, stary pryk już praktycznie się do niczego nie nadaje, a coś w życiu trzeba robić do tej przeklętej śmierci, no nie? No i… ten… Zresztą… Chodź. Pokażę ci coś.
Najwidoczniej ten strzęp rozmowy strasznie zmęczył Gartha, gdyż błyskawicznie zerwał się z fotela i ruszył w stronę schodów prowadzących do piwnicy, byleby tylko nic więcej nie mówić. Nie wiedział, skąd się u niego brała ta blokada, a jednak jakoś ciężko było mu opowiadać o tym, czego dokonał. Próżne przechwałki niczemu nie służyły, poza tym czymże były słowa? Najlepiej będzie mu to wszystko po prostu pokazać. Garth był pewien, że gdy tylko ujrzy to cudeńko, będzie pod olbrzymim wrażeniem. A przynajmniej taką miał nadzieję.
Choć Ethay nie dostał żadnego zaproszenia, wielce zainteresowany dziwnym zachowanie wuja, szybko podążył za nim. Niezbyt uśmiechało mu się wkraczanie w ciemność piwnicy, gdyż, choć bardzo nie lubił się do tego przyznawać, nie za bardzo lubił przebywać w takich miejscach. I choć Garth po chwili włączył światło (maleńką żaróweczkę dyndającą z sufitu), nadal nie czuł się najpewniej. Dopiero kiedy weszli do jakiegoś pokoju, w którym Eth jeszcze nigdy nie był, zastała ich jasność, niemal wszystko bowiem, od ścian, przez podłogę aż po meble, było białe. Ale nie to było najciekawsze, tuż przed nimi bowiem stało… coś. Coś wielkiego, pełnego ekranów i klawiszy. Wyglądało jak przerośnięty komputer, podobny do tych, które widywał czasami w filmach science-fiction. Zszokowany zerknął ukradkiem na wujka i ani trochę go nie zdziwiło, że był wniebowzięty, kiedy spoglądał na maszynę.
— Piękne, prawda? — zapytał rozczulony. 
— Wujek… co to właściwie jest? — spytał nie do końca przekonany. — I czy to nie wybuchnie? Nie wygląda zbyt solidnie… 
— Nie wybuchnie, już ty się o to nie martw — warknął, energicznie machnąwszy ręką. — Poza tym inaczej byś zareagował, gdybyś wiedział, co to…
— No to powiedz! — zawołał nieco zniecierpliwiony. Znał swojego wuja i wiedział, że zdarzało mu się paplać od rzeczy, poza tym faktem było, iż był coraz ciekawszy, co też Garth znowu wymyślił. Od dawna twierdził, że nadejdzie dzień, kiedy jego naukowe pragnienia zostaną spełnione, ale jakoś nikt się tym specjalnie nie przejmował i traktował tak samo, jak postanowienie ośmiolatki o zostaniu piosenkarką. Raczej wątpił, by tego dnia coś się w tej materii zmieniło, a jednak chciałby wiedzieć, do czego służył ten megakomputer. 
Garth, wciąż dumny jak paw, podszedł do machiny i zaczął ją włączać. A robił to z takim namaszczeniem, jakby co najmniej wkładał diadem na głowę królowej. Na szczęście obyło się bez komplikacji i po pojawieniu się tego samego napisu, co ostatnio, wszystko pobiegło gładko i przywitał go idealnie biały ekran. Garth próbował rozszyfrować dziwny kod, jednak z tego, co mu było wiadomo, nie był to żaden szyfr bądź znany mu język. Wyraźnie jednak dostrzegał powtarzające się słowa, co wskazywałoby na to, że to jakiś obcy język. Jednak o ile tylko napis w niczym nie przeszkadzał, mógł sobie straszyć. 
— No dobrze… — odezwał się niespodziewanie, odwracając się w stronę Ethaya. — Po-wiedz mi, mój drogi chłopcze, czego chciałbyś dowiedzieć się o swojej przyszłości?
Eth ze zdziwieniem i lekkim niepokojem spoglądał na wuja, który uśmiechał się szeroko. Jednak niezbyt mu się ten uśmiech podobał.
— Hm… może… nie wiem, to trudne pytanie. Dlaczego pytasz? — zapytał powoli. 
— Bo widzisz… To cudeńko może nam odpowiedzieć na kilka pytań — odparł, jednak coraz trudniej było mu powstrzymywać wybuch radości. Ucieszył się jeszcze bardziej, kiedy ujrzał zachwyt błyszczący w szarych oczach siostrzeńca. Przecież tylko głupiec przeszedłby obojętnie obok czegoś takiego. — Dobrze, skoro nie wiesz, to ta maszyna sama ci coś o tobie powie. 
Zafascynowany Ethay przysiadł na jakimś stołku, zupełnie nie przejmując się tym, że był poplamiony jakąś kleistą mazią, i z największym skupieniem obserwował poczynienia Gartha, który ciągle coś wpisywał, poruszał przeróżnymi gałkami, a potem znowu coś wpisywał i klikał. W miarę jak obrazy na ekranach zaczęły się zmieniać, Eth słyszał, jak jego wuj mamrotał do siebie coś pod nosem, całkowicie pochłonięty pracą. W końcu wyprostował się w siedzeniu, które zajmował, uśmiechnął się tryumfalnie i niemal uroczyście nacisnął ostatni klawisz. Przez jakiś czas różne kolory wirowały na ekranach, nieco dezorientując obu panów, ale w końcu oszalały taniec się zatrzymał, a monitory na powrót stały się białe. Z tą jedną różnicą, że na samym środku każdego z nich pojawiły się jakieś napisy. Ale, ku największej rozpaczy Gartha, zapisane były tym samym obcym językiem, z którym zetknął się już na samym początku przygody ze swoją tajemniczą machiną.

Xem’ jyu’ mormu’c’a. Sehma hamgarmu’c’o c’ali, ocu bka lyu, dam’u y afo jkhory gofalofyu. Li ljmijri galacy lgyjexuryu jyu’ lyucbydy cykuhody l ku’ zyjkahyu’. Pa’xryu jyu’, wsim’ rmubo loj awhad ryuhgyufyo y jkhorze. As gahlofyo, ghmum tujkyloc y j’dyuhr’, om’ ga mfybfyu’ryu y mdohklirzljkofyu. Sagyuha lkusi pu’smyuryu lacfy. 

Nawet Ethay aż wstał, by podejść bliżej i uważniej przyjrzeć się niezrozumiałym zdaniom. Nieco kojarzyło mu się to z językiem elfów rodem z tolkienowskich opowieści, ale przecież to dzieło Gartha, a sądząc po jego minie, nie miał w planach takich urozmaiceń. Jego wuj momentalnie zbladł, a przez chwilę sprawiał wrażenie takiego, który zapomniał, jak się oddycha. Jednak nim się opamiętał i niemal rozpaczliwie rzucił się w stronę klawiatury, dziwaczny napis zniknął, by zostać zastąpionym kilkoma wyrazami, te jednak na szczęście zapisane zostały w zrozumiałym dla nich języku. Ale było to niestety raczej szczęście w nieszczęściu, ów słowa bowiem niewiele im powiedziały; zdawały się losowo rzuconymi słówkami, które tak naprawdę nic nie znaczyły.

Jedna wielka historia. Start. Jedna osoba. Wy wszyscy. Ból. Strach. Zbiorowisko. Śmierć. Zmartwychwstanie. 
Dopiero wtedy będziecie wolni.

Obaj wpatrywali się w napis jak zahipnotyzowani. A on uparcie nie znikał, wciąż straszył swoim niezbyt jasnym, a jednocześnie dobitnym przekazem. Nietrudno bowiem było się domyślić, że o ile to coś rzeczywiście było wróżbą ich przyszłości, to nie wyglądało to kolorowo. A jednak Ethaya wciąż pocieszała myśl, że przecież nie otrzymał jeszcze dowodu, który jasno i wyraźnie dałby mu do zrozumienia, że ta maszyna rzeczywiście ukazywała przyszłość. Starając się więc opanować dreszcze przemykające po jego plecach, zerknął ukradkiem na wujka, a następnie wypastował się, z udawanym spokojem nabierając powietrza do płuc. 
— Niezbyt pocieszająco to brzmi, co? — zagadnął. 
Garth spojrzał na niego spod byka. Momentalnie jego wygląd się zmienił: teraz wyglądał jak ktoś, kto nie spał co najmniej dwa dni, usilnie nad czymś pracując. Policzki mu opadły, a szare oczy jakby wyblakły, jednak miały siłę ciskać w Etha błyskawice. Młody mężczyzna pomyślał, że gdyby tak odziać go w szlafrok i wcisnąć w dłoń kubek z zimną już kawą, wszystko pasowałoby idealnie.
Ale to nie był chyba najlepszy moment na żarty.
— Ale wujek — zaczął szybko Eth widząc, że Garth już otwierał usta, by coś powiedzieć. — Przecież nie ma nawet dowodów, że to faktycznie przepowiada przyszłość… No bo jak się tego dowiesz? Otrzymasz odpowiedź na jakieś pytanie, stworzysz w międzyczasie wehikuł czasu, przeniesiesz się w dany… czas… i sprawdzisz, czy miałeś rację?
Garth najwyraźniej już nie wytrzymywał, gdyż Eth dostrzegł dość ciekawą zmianę na jego twarzy dotyczącą kolorów: z kredowo białej zmieniła się w żółtawą, a następnie czerwoną ze złości. Jednak Ethay nie za bardzo się tym przejmował, gdyż dobrze wiedział, że miał rację. 
— No to wyjaśnij mi, skąd ja mam wiedzieć, że to, co się tam pojawiło, cokolwiek oznacza, kiedykolwiek się sprawdzi? Nie wiem, jak ty, ale ja bym jednak wolał, gdyby to nie była prawda. No dobra, oznaczałoby to, że twoja maszyna… hm, nie działa tak, jak powinna, ale w tym przypadku ja bym się ucieszył i ty też powinieneś. No bo… — Eth spojrzał na ekran, z którego wciąż nie znikały tajemnicze słówka. — Start. Co znaczy start? Tej historii? Jakiej historii, do cholery?
Jak gdyby w odpowiedzi na jego pytanie słowa na ekranie płynnie się rozmazały, aż w końcu zupełnie zniknęły, a na ich miejscu pojawiły się inne. Konkretnie dwa, tylko dwa słowa.

Taya Naamah

— To wygląda jak nazwisko. Znaczy imię i nazwisko — mruknął Garth, któremu złość szybko przeszła, by ewoluować w zaintrygowanie. — Znasz je?
Eth, wpatrzony w ekran jak w obrazek, zdołał jedynie pokiwać przecząco głową.
— Coś mi się tak zdaje, wiesz, że niedługo, a może nawet dość szybko, dowiesz się, któż to taki jest. — Garth z tajemniczym uśmieszkiem wpatrywał się w Etha, po chwili jednak skrzywił się i zmarszczył brwi. — A wtedy przyznasz mi rację, cholero jedna, że ja jednak jestem genialny! 

***

Dni mijały w swoim własnym wolnym, spokojnym tempie, zupełnie nie przejmując się rozterkami tych, którzy się nim żywili. W końcu to ludzie pędzili za czasem, nigdy nie było odwrotnie. To ludzie, te tak niedoskonałe i próżne istoty, musiały szaleńczo gonić czas, starając się zmieścić w jego ramach. Wszyscy jednak chyba zdążyli się przekonać, jakie to trudne, ileż czasu zabierają małe głupoty, wielkie zmartwienia, a przede wszystkim… bezczynność. 
Właśnie takie myśli miała Taya, spacerując chodnikami Proscenion. Cóż, „spacerując” to zbyt łagodne określenie, gdyż kobieta niemal biegła, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy: z niezwykłą gracją, a zarazem sprawnością wykonywała slalomy, przemykając między przechadzającymi się od czasu do czasu ludźmi. Ale cóż oni ją obchodzili? Cóż obchodziło ją wszystko dookoła, skoro miała większe problemy na głowie?
Pół roku, pół roku… Pół… roku… Te dwa słowa nieustannie rozbrzmiewały w głowie Tayi, nie dając skupić się na czymkolwiek innym. Do diabła!, przecież nie powinna się czymś takim przejmować! Falian mógł mieć na myśli różne rzeczy, zresztą przyznał, że za ten czas jej problemy, a raczej problemy Hekate, same się rozwiążą, więc w czym problem? Powinna się cieszyć, że zaistniała szansa na to, że ten potwór wreszcie ją zostawi! Śmiać się radośnie i zaraz podzielić się z przyjaciółką tą nowiną! Oczywiście to ostatnie byłoby szczytem głupoty i nietaktu. I właśnie chyba to męczyło ją najbardziej: nie mogła zdradzić Hekate tego, co powiedział jej Attyla. Ba!, Taya nawet nie wspomniała o tym, że w ogóle z nim rozmawiała, choć niejednokrotnie miała okazję. Na szczęście Heki niezbyt chętnie wspominała o Falu, toteż i Taya nie musiała udawać, a była pewna, że nie szłoby jej to najlepiej i prędzej czy później musiałaby się przyznać do zatajania prawdy. Och, o ile byłoby to prostsze: po prostu wyrzucić to z siebie, przekazać ciężar komuś innemu! Problem jednak polegał na tym, że Taya właśnie starała się zdjąć ten ciężar z barków Hekate. I na razie raczej kiepsko jej to szło.
Wciąż zanurzona w tych samych ponurych myślach, które dręczyły ją już od kilku dni, zerknęła przed siebie, aby sprawdzić, czy zaraz czasem na kogoś nie wpadnie. Wówczas to, co zobaczyła, na moment kazało jej wrócić na ziemię. W jej stronę bowiem szedł pewien mężczyzna. Wysoki, szczupły, czarnowłosy, bardzo przystojny. Jednak to nie chwilowe zauroczenie kazało jej przystanąć w miejscu, by lepiej mu się przyjrzeć. Rzecz w tym, że była niemal pewna, że skądś go zna…
Nieznajomy szybko dostrzegł, że jest obiektem czyjegoś zainteresowania, gdyż uśmiechnął się zachęcająco i podszedł bliżej. I choć Taya za nic w świecie nie mogła sobie przypomnieć, skąd go kojarzyła, nieznajomy nie wydawał się w ogóle skrępowany. To spostrzeżenie sprawiło, że kobieta stała się nieco bardziej podejrzliwa, a jednak nadal tam stała, przyglądając się mężczyźnie i zupełnie zapominając o tym, że podchodziło to już pod niezbyt grzeczne zachowanie. 
— Próbujesz sobie przypomnieć, skąd mnie znasz? — zapytał, jak gdyby czytał jej w myślach. Miał bardzo przyjemny głos: gładki jak aksamit, niezbyt niski, ale też nie za wysoki. Taya zastanowiła się szybko i pomyślała, że to chyba baryton.
„A więc jednak cię znam!”, pomyślała, gdy już przestała zachwycać się jego głosem. Taya momentalnie poczuła, jak na jej bladą, gładką cerę wstępują rumieńce, z czego nie byłą zbytnio zadowolona: głupio jej było się przyznać, że rzeczywiście go nie pamięta. 
— Jestem bratem Tevence’a. Jego chyba znasz, prawda? 
Taya otworzyła szerzej oczy. Rzeczywiście, kiedy Tev zaprosił ją na chwilę do swojego domu, spotkała tam jego brata. Nie zostali sobie przedstawieni, właściwie ledwie go dojrzała. Z ulgą pomyślała, że miała pełne prawo go nie kojarzyć, acz w nerwach zdała sobie sprawę, że był moment, kiedy przemknął przez jej myśli. 
Po raz kolejny bez reszty zanurzając się w swoich myślach, drgnęła nerwowo i szybko pokiwała twierdząco głową. A policzki piekły coraz bardziej — Taya była pewna, że już teraz awansowała w oczach mężczyzny na co najmniej dziwną. „No powiedz coś!”, myślała podenerwowana.
— Tak, znam go — wydukała. To było jedyne, na co było ją w tej chwili stać. 
„Głupia, głupia, głupia!”, rozbrzmiewało w jej głowie. Cóż, z dwojga złego chyba lepsze to, niż „pół roku”…
— Pamiętasz mnie? — upewnił się, robiąc nieco niepewną minę.
— Tak, tak! — zawołała szybko, czując, że robi z siebie coraz większego klauna.
— Nawet nie zostaliśmy sobie przedstawieni… — mruknął nieco skrępowany. — Mam na imię Ethay, bardzo mi miło — powiedział, chwytając delikatnie jej rękę i ją całując. 
— Taya, mi również — odparła z uśmiechem.
Eth drgnął na dźwięk tego imienia. Mając nadzieję, że tego nie zauważyła, uśmiechnął się, jednak nie był w stanie stwierdzić, czy wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Niezbyt pocieszała go myśl, że tak szybko spotkał tę, o której pisała machina, zakładając oczywiście, że jej nazwisko to Naamah. Ale niegrzecznie by się zachował, gdyby o to dopytał, poza tym nie za bardzo chciał to już teraz wiedzieć. Z drugiej strony, kiedy patrzył na tę piękną, niewinną kobietę, natychmiast zwątpił w to, że mogłaby mu w jakikolwiek sposób zaszkodzić. Uspokoiwszy się znacznie, rozluźnił się i uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale tym razem szczerze.
— Skoro już się spotkaliśmy, to może się przejdziemy? — zagadnął wesoło. Dzięki stwierdzeniu, że nawet gdyby Taya była tamtą, o której wspominano wcześniej, nie miał się przecież o co martwić, jakby wstąpiło w niego nowe życie.
Taya, już o wiele bardziej rozluźniona, uśmiechnęła się przyjaźnie. Jej naiwność pozwalała na przechadzkę z niemal obcym dla siebie mężczyzną, toteż wszystko było w porządku. 
Jak się okazało, Ethay był przemiłym człowiekiem. Przejawiał wielką wrażliwość, to było widać na pierwszy rzut oka, chociażby ze sposobu, w jaki opowiadał o czymkolwiek. Często jego oczy jak gdyby zanosiły się mgłą, sugerując, że rozmyślał nad czymś głęboko, by po chwili podzielić się Tayą swoimi spostrzeżeniami. A jednak miał bardzo duże poczucie humoru, dzięki czemu pogawędka ani na moment nie zdawała się nudna. Jakkolwiek to robił, Ethay roztaczał wokół siebie aurę spokoju i odprężenia. Z całą pewnością bardzo miło było od czasu do czasu zupełnie oderwać się od swojego świata i przeskoczyć do innego, w którym wszystko było tak ciekawe i obce, włącznie ze wszystkimi troskami. Właśnie tak czuła się Taya, kiedy spacerowała z Ethem. I bardzo jej to odpowiadało.
— A więc Taya… Jak ty właściwie poznałaś Teva?
— W muzeum… — zaczęła, jednak nie dane było jej dokończyć, gdyż Eth błyskawicznie przerwał jej głośnym śmiechem.
— A co on tam robił? — zawołał na tyle głośno, że jakaś kobieta w średnim wieku, którą właśnie mijali, spojrzała na niego z wyrzutem. — Może odbiło mu już tak bardzo, że uznał sam siebie za dzieło sztuki! — Widząc pytające spojrzenie Tayi, zaraz wyjaśnił: — Jest zbyt pewny siebie. To oczywiście zaleta, choć często jest bardzo uciążliwa. 
Taya wzruszyła ramionami. Zerknęła w stronę wejścia do parku i pomyślała, że z przyjemnością przejdzie się alejką między drzewami — skoro już ogarnął ją zupełny spokój, chciała go wykorzystać jak najlepiej. Wyraźnie przyspieszając kroku nieco wyprzedziła Etha, który przez moment z niepokojem pomyślał, że towarzyszka chciała mu uciec, ale zaraz jednak ją dogonił, z ulgą domyślając się jej planu.
— Widzieliście się tylko wtedy, czy jeszcze mieliście okazję się spotkać? – zapytał, maszerując wzdłuż spokojnie płynącej rzeki Subh. 
Taya z zachwytem oglądała wysokie drzewa tworzące zielony baldachim, przez który przeci-skały się promienie słońca, tworząc na ścieżce żółtawe plamki, które tańczyły przepięknie, kiedy tylko trochę mocniej zawiał wiatr. Obserwowała starców z wolna przechadzających się ścieżkami, dzieci, które z wesołymi okrzykami biegały po trawnikach i placach zabaw oraz ich rodziców, którzy ze spokojem obserwowali zabawę swoich pociech. Wsłuchiwała się w przepiękną pieśń setek ptaków, które raz po raz przelatywały nad ich głowami, z cudowną lekkością wzbijały się w powietrze i fruwały na tle lazurowego nieba. Jakże pięknie było to w końcu dostrzec! A mogli to uczynić tylko ci, którzy dusze mieli tak samo lekkie, jak tamte ptaki. A Taya właśnie tak się czuła.
Ethay najwyraźniej zauważył zachwyt Tayi, gdyż nie ponaglał jej z odpowiedzią na pytanie. Zamiast tego uśmiechnął się ze spokojem i sam spojrzał w górę, starając się dojrzeć chociażby skrawek nieba zasłoniętego przez kołysane przez wiatr liście. Jemu też nigdzie się nie spieszyło, jemu też się zdawało, że choć na chwilkę czas stanął w miejscu. 
— Tak, całkiem niedawno — odparła w końcu, jednak nadal na niego nie patrzyła: jej oczy biegały we wszystkie strony, próbując ogarnąć całe to zachwycające piękno. — Spędziliśmy niemal pół dnia razem. Co ciekawe, znalazłam go znowu w tym samym miejscu! — Taya parsknęła na samą myśl o tym ciekawym zbiegu okoliczności. — W ogóle się tego nie spodziewałam, bo przecież Proscenion to duże miasto, więc natrafienie na niego raz jeszcze graniczyło z cudem. A tu proszę, znalazł się i on, i jego brat! — dodała ze śmiechem.
— To źle? — zapytał radośnie.
— Nie, wręcz przeciwnie.
Przez jakiś czas żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Szli wolnym krokiem, obserwując tętniące wokół życie. Taya z ulgą stwierdziła, że ów cisza wcale nie była krępująca — często dość ciężko szło jej rozmawianie z obcymi ludźmi, a w większości przypadków pogawędka szybko kończyła się fiaskiem. Teraz jednak było zupełnie inaczej, co sprawiało, że radość przepełniała ją coraz bardziej. Czymże więc były problemy Hekate w obliczu jej bezbrzeżnego szczęścia, które choć na chwilę dotknęło ją swoimi błogosławionymi dłońmi? Wówczas zdawały się jedynie pyłem przeszłości. Uciążliwym i nieszczęśliwym wprawdzie, ale bezsprzecznie należącym do dawnych czasów, które czym prędzej należało pozostawić za sobą. 
— Tev naprawdę bardzo cię polubił — odezwał się niespodziewanie Eth. Zaskoczona Taya błyskawicznie spojrzała w jego stronę. Tym razem to on na nią nie patrzył, spoglądając gdzieś w tylko sobie widziany punkt. W końcu odwrócił się w jej stronę z przepięknym uśmiechem rozświetlającym jego twarz. — Bądź pewna, że prędzej czy później znowu byście się spotkali, a przynajmniej tak to przewidywał Tev.
Taya słuchała tego wszystkiego z szeroko otwartymi oczami. I, ku jej niezadowoleniu, po raz kolejny tego dnia poczuła, jak rumieńce wstępowały na jej policzki. Niemniej bardzo przyjemnie jej się słuchało tego, o czym mówił Eth: cudownie było poczuć się docenioną. 
— Co masz na myśli…? — spytała cicho, ledwie wyraźnie.
— Ano to, że prędzej czy później Tev by cię odnalazł. Chodzi o to, że chciałby cię zaprosić na taką małą… zabawę organizowaną przez naszych znajomych. Uznał, że to dobry pomysł, służący waszemu lepszemu poznaniu się.
Mina Tayi nieco zrzedła. Nie przepadała za większym zbiegowiskiem ludzi, ba!, niemal się go bała. Toteż rzadkością było zobaczenie jej na jakiejś większej imprezie. Cieszyła się ze spotkań ze swoimi bliskimi znajomymi, ale kiedy tylko przychodziło jej przyjść na spotkanie z kimś, kogo nie znała, natychmiast przechodziła jej ochota na zabawę. Jej nieśmiałość bardzo ją ograniczyła, jednak Taya nie potrafiła z tym walczyć, a nawet nie bardzo się starała. Więc, choć z przyjemnością poznałaby Tevence’a nieco bliżej, będąc pewna, że jest równie czarujący, co jego brat, ze strachem myślała o imprezie, na którą dostała, a raczej miała dostać zaproszenie.
— Może więc ja cię zaproszę w jego imieniu, co ty na to? Tak więc… Taya, czy zechciałabyś w najbliższą sobotę wpaść do klubu Pentaphobia, by wraz z nami i naszymi gośćmi świetnie się bawić?
Choć zaproszenie brzmiało naprawdę ciekawie, Taya głośno przepłynęła ślinę, zastanawiając się pospiesznie, cóż by tu odpowiedzieć, aby go nie urazić. Ethay najwyraźniej zorientował się, że coś jest nie tak, gdyż jego uśmiech błyskawicznie spełzł z twarzy.
— Bardzo dziękuję za zaproszenie, ale… Ekhm… nie, po prostu ja… hm, nie przepadam za takimi większymi… imprezami. 
— Bez przesady, to będzie spotkanie w gronie naszych najbliższych przyjaciół…
— Ale przecież ja tam nie będę nikogo znała! To przecież głupota! — zawołała niespodziewanie głośno. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że mogło to zabrzmieć dość niegrzecznie, więc spuściła głowę, bojąc się spojrzeć Ethowi w oczy.
Na szczęście Ethay nie odebrał tego źle. Co więcej, szybko się rozpogodził.
— W takim razie zabierzesz kogoś ze sobą. Nie ma problemu, weź ze sobą kogo chcesz, choćby była to cała twoja liczna rodzina. Tevowi bardzo zależało na tym, by lepiej cię poznać. Zresztą ja też bym na tym nie stracił.
Tymi słowami bardzo ją pocieszył i choć nadal nie była przekonana, podniosła wzrok i uśmiechnęła się nieśmiało, na co Ethay wyszczerzył zęby.  
— W takim razie zastanów się, a gdy już zdecydujesz, dasz mi znać. Zapisz sobie mój numer, byśmy byli w kontakcie. 
Po chwili Eth już dyktował jej numer. Taya nie do końca wiedziała, jak to zrobiła, że poprawnie go zapisała, gdyż wówczas miała głowę w chmurach. Zastanawiała się bowiem, jak to możliwe, że spotkało ją tyle przyjemności! Wszystko zdawało się układać idealnie: w tym świetle nawet tajemnicze pół roku Attyli wydawało się dobrą wieścią. Niech ma sobie przez to na myśli, co tylko chce, byleby się wyniósł. 
No i jak tu się smucić?

***

Jak to jest, że im człowiek więcej się napracuje, tym bardziej jest zmęczony, ale im mniej robi, tym większą ma ochotę na odpoczynek? Ostatecznie wszystko sprowadza się do spoczynku. A Armin nie miał absolutnie nic przeciwko temu, zwłaszcza że na jego podjedzonej przez mole kanapie bardzo wygodnie się leżało. I mógłby tak trwać całymi godzinami, obawiał się jednak, że ten stan nie potrwa zbyt długo. Już dawno temu zauważył bowiem pewną właściwość: za każdym razem, kiedy Armin postanowił sobie w środku dnia zrobić dłuższą przerwę, zawsze ktoś musiał mu przerywać spokój. Wówczas myślał, że już wiedział, co czuł jego dobry znajomy, który pracuje w pizzerii: za każdym razem, kiedy chciał usiąść i coś zjeść, zjawiał się klient. Coś w tym musiało być, bo nie minęło dziesięć minut, odkąd Armin się położył, kiedy usłyszał głośne trzaśnięcie drzwiami. Ktokolwiek właśnie wszedł, albo musiał mieć tupet, albo był naprawdę wściekły. I nie zdziwił się wcale, kiedy zdjął sobie gazetę z twarzy, z cichym jękiem wstał z sofy i zobaczył kipiącego ze złości Attylę, który, niczym dzikie zwierzę, łypał groźnie to tu, to tam. 
— Może herbatki? — zagadnął uprzejmie, doskonale wiedząc, że to tylko jeszcze bardziej rozjuszy gościa. — Mam herbatniki i o ile jeszcze nie uciekły, powinny być jadalne.
Fal obdarzył go morderczym spojrzeniem, ale to nie zrobiło na Arminie absolutnie żadnego wrażenia: nie pierwszy raz widział go w tym stanie, a nawet w gorszym. Westchnąwszy jedynie, skrzyżował ręce na piersi i spojrzał oczekująco na Attylę, czekając na wyjaśnienia. Zamiast tego wydał z siebie wiązankę, która nie brzmiała zbyt grzecznie i poetycko, po czym warknął, prawdopodobnie na stolik, gdyż to właśnie na niego wówczas patrzył. Armin obserwował to wszystko z niemałym zainteresowaniem, nadal jednak nie odzywał się ani słowem.
— I co ja teraz zrobię?! — ryknął w końcu. — Kurwa, wszystko wali mi się na głowę! Wszystko! Dlaczego akurat teraz?!
— Parszywy okres — wyjaśnił. — Zdarza się.
— ARMIN, NIE DENERWUJ MNIE! — ryknął rozjuszony do granic możliwości, jednak ten nawet nie drgnął. — Lepiej pomóż mi coś wymyślić, zamiast pleść bzdur! 
Mężczyzna ściągnął brwi, wbijając wzrok w czubki swoich butów. Pomyślał, że koniecznie musi kupić nowe obuwie.
— Co ja ci mogę powiedzieć? — zapytał poważnym tonem, podnosząc wzrok. — Teraz nic nie zrobisz. Oni mają swoje podejrzenia — nie wejdziesz im do głów i tego nie wywalisz. Ale nie mają też żadnych dowodów i tego się trzymajmy.
— Dowodów?! Armin, opamiętaj się! — krzyknął. — Co ich obchodzą dowody?!
— Nie rozumiesz — mruknął, nieco rozdrażniony ciasnotą jego umysłu. — Racja, dowodami oni się nieczęsto kierują. Ale na razie sami są zdezorientowani, bo kto byłby tak głupi, żeby zamordować Voyanta i to pod nosem jego ludzi? Ty jesteś rozsądny i oni to wiedzą. Chociaż faktem jest, że wiedzą też, że byłeś zainteresowany towarem, a on też zniknął. Na razie rozglądaj się i nasłuchuj. Ta sprawa została maksymalnie wyciszona, ale jest o niej bardzo głośno. Pamiętaj. Teraz nic nie zrobisz. 
— Muszę wyjechać — wypalił nagle Attyla.
— No, nareszcie zaczynasz myśleć. Wybadaj najpierw, co w trawie piszczy.
— Armin… — zaczął niepewnie. — Nie mów nic Hekate o…
— O Voyancie? Ona i tak już wie. Wiesz, twierdzisz, że wszystko ci się wali: najpierw się z nią pokłóciłeś, teraz jeszcze sprawa z Voyantem. Ale może to dobrze? Nie zrozum mnie źle, ale nie rozmawiacie ze sobą. Nie sądzisz, że to idealny moment? To, czego Hekate nie wie, jej nie zaboli, a obaj wiemy, że im mniej jest w to wmieszana, tym lepiej. Nie powiem jej nawet o tym, że wyjeżdżasz. I ty zrób to samo: milcz. — Widząc zbolałą minę Attyli Arminowi opadły ramiona. Wiedział, że nie powinien tego robić, ale obaj byli jego przyjaciółmi, a skoro Attyla był w to poważnie wmieszany, chciał oszczędzić chociaż Hekate. Był pewien, że i Fal tak sądził, dlatego też nie protestował. — Wiem, stary, że to okrutne. Ale masz lepszy pomysł?
Attyla znowu patrzył gdzieś w bok, jakby zanurzony we własnych myślach. A te każdego dnia, każdej minuty, wędrowały ku pięknej czarnowłosej kobiecie…


***…za kurtyną...***

— Ha! — krzyknęła radośnie Istota, po czym roześmiała się głośno. — Czy oglądałeś uważnie? Czy wszystko zapamiętałeś? To bardzo ważne!
Kasian nerwowo pokiwał głową: choć był pewien, że niczego nie przeoczył i tak miał obawy, że może nie zrozumieć swojego mentora. Takich sytuacji wolał unikać i choć już nie bał się Istoty, i tak wolał jej nie podpadać: czuł do niej respekt.
— Jakie to zabawne! Tak, zabawne! Ludzie są zabawni — to takie małe zabaweczki, które nie wiedzą do końca, co i jak ze sobą zrobić. Tłuką się po świecie, przeżywają, co swoje, a czasami nawet żyją kosztem innych, a potem znikają! Po nich pojawiają się następni i następni, i jedynie marny ślad w postaci pamięci i szczątków po nich zostaje. Zresztą, to pierwsze i tak z czasem umiera. I choćby nie wiem, jak bardzo chcieliby być sprytni, czasu nie przechytrzą. Losu nie oszukają. 
Chłopiec słuchał tego wszystkiego z uwagą i powoli rozumiał, do czego zmierzał jego opiekun. 
— Maszyna Gartha, która oczywiście jest w pełni sprawna, dała naszym bohaterom do zrozumienia, że lepiej nie natykać się na Tayę Naamah. Tak to zrozumieli i dobrze to zrozumieli. A wiesz, jak się nazywa tamta białowłosa piękność?
— Taya…? — spytał niepewnie, mimo że był tego absolutnie pewien.
— Taya Naamah oczywiście! — zakrzyknęła, jak gdyby była to najpiękniejsza wiadomość pod słońcem, po czym raz jeszcze głośno się zaśmiała. — A więc wszystko na nic, bo jednak Ethay, choć nieświadomie, to natknął się na Tayę, dzięki czemu i on został wplątany w tę historię. Wraz ze swoim bratem, oczywiście. A więc wszystko idzie zgodnie z planem.
— Czyli to dobrze? — upewnił się Kasian.
Istota po raz trzeci perliście się roześmiała.
— Wszystko idzie zgodnie z planem. A to znaczy, że wszystko idzie fatalnie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz